Inspirujące historie: Włoskie słońce nad Bałtykiem. Rozmowa z Maćkiem i Lukrecją Buczek, właścicielami Toscany [FOTO]

„Toscana” w Koszalinie to miejsce, gdzie można zjeść prawdziwe włoskie dania i zakupić regionalne produkty. Właściciele, Maciej i Lukrecja Buczek często jeżdżą do słonecznej Italii po autentyczne przepisy, inspiracje i lokalne oliwy czy wina, aby dać mieszkańcom naszego regionu możliwość poczucia autentycznych Włoch.

 

Sylwia Jaroszewicz: Niedawno wróciliście z kolejnej podróży do Włoch. Co – oprócz zdjęć pełnych słońca – przywieźliście ze sobą?

Maciej: Zdjęcia to tylko pocztówki wspomnień. Przywieźliśmy coś o wiele cenniejszego: entuzjazm, świeże inspiracje i całą walizkę pomysłów. Znaleźliśmy nowe smaki, odkryliśmy kolejne oblicze Toskanii – tej dzikiej, nieuczesanej, zielonej. To kraina, gdzie ser owczy smakuje jak z bajki, warzywa dojrzewają w rytmie słońca, a powietrze pachnie ziołami. Wracamy stamtąd zawsze inni, bogatsi o doświadczenia, które przenosimy na nasze koszalińskie stoły. Po każdej podróży nasza karta dań opowiada nową, włoską historię.

 

Sylwia: A jak ta historia w ogóle się zaczęła? Skąd pomysł na „Toscanę”?

Maciej: Zrodziła się z niepokoju serca i potrzeby zmiany. Pracowaliśmy wcześniej w korporacjach – ja w telekomunikacji, Lukrecja w branży ubezpieczeniowej. Dni były pełne stresu, a dusza czuła się jak w klatce. Wtedy pojawiła się szansa – przypadek, zrządzenie losu. Jeden z klientów wspomniał, że lokal w centrum stoi pusty. Żona zakochała się w tym miejscu natychmiast. Powiedziała: „To jest to. Bierzemy.” Nie mieliśmy doświadczenia, ale mieliśmy pasję i determinację.

Lukrecja: Początkowo myśleliśmy, że zatrudnimy kogoś do prowadzenia lokalu. Niestety, oszukano nas. Zostaliśmy z decyzją, którą musieliśmy podjąć – albo odpuszczamy, albo rzucamy się w tę przygodę bez asekuracji. Zainwestowaliśmy oszczędności życia i wybraliśmy tę drugą drogę. Pojechaliśmy do Włoch – nie na wakacje, lecz po wiedzę, smak i sens. Zdecydowaliśmy: to ma być prawdziwa Italia, nie kolejna pizzeria.

Maciej: Nie chcieliśmy kopiować z Internetu. Chcieliśmy dotknąć kuchni włoskiej u jej źródeł – w domach, na rynkach, w małych trattoriach, gdzie babcie gotują tak, jak gotowały ich matki. Uczyliśmy się u mistrzów – od Neapolu po Sycylię. Zbieraliśmy trufle z psami u najbardziej cenionego truflarza Italii, poznaliśmy prawdę o truflowej oliwie – że totylko sztuczny wynalazek. Nasze menu musiało być autentyczne.

 

Sylwia: Nie byliście przecież kucharzami z wykształcenia?

Lukrecja: Z wykształcenia – nie. Z powołania – jak najbardziej. Mąż to informatyk-ekonomista, ja – prawniczka. A jednak dziś to kuchnia jest naszym wspólnym językiem. Maciek zdobył prestiżowe certyfikaty – m.in. AVPN na pizzę neapolitańską. To była długa droga, pełna nauki, ale też radości z odkrywania.

Maciej: Kuchnia włoska tylko z pozoru jest prosta. Każdy składnik ma swoją kolejność, czas i temperaturę. Każdy niuans ma znaczenie. Pietruszka, która tylko „mignie” w oliwie, oddając jej swój aromat, a potem znika – to esencja włoskiego ducha.

 

Sylwia: A jak klienci przyjmują tę pasję?

Maciej: Z wdzięcznością. Mamy stałych gości, którzy kibicują nam przy każdej podróży. Dopingują na Instagramie, czekają na nowe dania. Bywają też tacy, którzy pytają, czemu znowu nas nie ma – ale wracamy zawsze z sercem pełnym włoskiego słońca.

Lukrecja: Bywa, że ktoś nowy czuje się trochę zagubiony – jakby wszyscy dookoła się znali. Ale taka jest Italia – bliskość, naturalność, domowość. Tę atmosferę staramy się pielęgnować.

Sylwia: Czyli tworzycie coś więcej niż restaurację?

Maciej: Tworzymy wspólnotę. Ludzie przychodzą tu nie tylko jeść, ale też dzielić się chwilą. Często sami się obsługują, biorą napój z lodówki, jak u siebie. A my jesteśmy gospodarzami tego domu.

Lukrecja: Nasze menu to wypadkowa regionów Włoch – Kalabria, Toskania, Sycylia. Przemycamy mało znane składniki. Na przykład „culatello di Zibello” – wędlina, którą ręcznie robi zaledwie kilka osób na świecie. Jesteśmy jedynymi w Polsce, którzy ją sprowadzają. I nie dlatego, by być wyjątkowi – tylko by dać ludziom szansę na prawdziwe doświadczenie smaku.

 

Sylwia: A nie kusi Was, by na stałe przenieść się do Włoch?

Lukrecja: Kusi. Bardzo. Nawet oglądaliśmy dom z gajem oliwnym i lasem truflowym. Ale włoskie prawo bywa zawiłe. Czasem lepiej się dwa razy zastanowić, zanim kupi się dom z duchami przeszłości. Nasz ulubiony region to okolice Maremmy. Jest tam dziko. Poza tym uwielbiam termy, a tam są najpiękniejsze, jakie do tej pory widzieliśmy. Obok starego młyna, gdzie u góry płynie rzeka z gorącą wodą. To termy Di Saturnia. Do Rzymu jest stamtąd około dwóch godzin drogi, do Pizy trochę mniej. Z tamtego miejsca korzystają praktycznie sami miejscowi.

Maciej: Trzeba w swoim wymaorzonym miejcu pobyć dłużej, aby przekonać się, jak jest tam naprawdę. Bywało, że miejsce, które miało być rajem, okazywało się rozczarowaniem. Przeludnienie, brak parkingu, chaos. Dlatego tak bardzo cenimy dziką Marremę. Tam nie chodzi o widoki – chodzi o relacje. O to, by wejść do baru i usłyszeć: sempre uguale- to co zawsze?

 

Sylwia: Po latach – czy decyzja o „Toscanie” była tą właściwą?

Lukrecja: Bez wątpienia. Żyjemy inaczej – pełniej, spokojniej. Dziś nasza praca to też nasza pasja.

Maciej: I nasza rodzina. Wcześniej ciągle się mijaliśmy – w drodze, na szkoleniach, z telefonem przy uchu. Dziś mamy czas dla siebie. I dla ludzi. To była najlepsza decyzja w naszym życiu – postawić wszystko na jedną kartę, by znaleźć smak życia. A od Włochów nauczyliśmy się najważniejszego: śmiać się – nawet z siebie.

 

 

 

Fot. Archiwum Maćka i Lukrecji

 

0 0 głosy
Ocena artykułu


guest

0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze