Inspirujące historie: „Kosmos i duchowość”. Obrazy Marty Jastrzębskiej-Macko

Jest malarką-samoukiem. Przekłada na płótno to, co jej w duszy gra. Pracowała jako ekonomistka, bioenergoterapeutka czy bibliotekarka. Ma też pomarańczowy pas w judo. W naszym wywiadzie opowiada, jak otarła się o śmierć i co to zmieniło w jej życiu.

 

Sylwia Jaroszewicz: Można powiedzieć, że Twoje obrazy są niezwykłe. Co przedstawiają?

Marta Jastrzębska-Macko: Moje obrazy są połączeniem świata rzeczywistego, kosmicznego i energetycznego, duchowego. Jest to mieszanka misz-masz, ale bardzo prywatna. Przede wszystkim maluję abstrakcję, ale są to obrazy, które mają nieść przesłanie, wpływać na odbiorcę, poruszyć w nim drobne cząstki i te czułe struny. Mają pomóc ludziom w ich życiowej drodze.

 

W jaki sposób mogą pomóc?

Jestem także bioenergoterapeutką, więc ten świat duchowy i energetyczny, dla niewielu widzialny jest mi też znany od drugiej strony. Staram się wpleść go w obrazy w formie intencji, w formie energii, światła, przesłania. Są to niewidzialne kody, ukryte w obrazach. Gdy maluję na zamówienie dla danych osób, to z konkretną intencją myślę o tej osobie. Obraz ma pokazywać tej osobie, czego najbardziej potrzebuje.

 

Czy te obrazy są odbiciem Twojej duchowości czy filozofii, jaką wyznajesz?

Po części tak, bo na tej ścieżce duchowej jestem już od wielu, wielu lat. Pierwsze takie moje odkrycie to książka, którą przeczytałam około 15 lat temu, „Niebiańska Przepowiednia” i która odmieniła moje życie. Była krokiem iłowym w moim życiu. Wtedy zaczęłam dostrzegać, że tak naprawdę w tym świecie jest też coś więcej, że jest on o wiele bogatszy. Przez wiele lat sama zgłębiałam różne tajniki, czytałam, oglądałam różne programy. Byłam bardzo wierząca i kwestia wiary zawsze była dla mnie bardzo istotna. Ten świat duchowy zawsze gdzieś u mnie przenikał. Myślę, że wpływ na to miała również moja babcia, która potrafiła pomagać dłońmi. Miała całkowicie inną filozofię życia, przeszła również Syberię. Była dla mnie takim namacalnym źródłem, że można łączyć jeden świat z drugim. Miałam też epizod z medycyną naturalną, więc to też wpływało na moje odczucia. Parę lat temu po wypadku samochodowym miałam sytuację, że moje serce się zatrzymało, poszłam na drugą stronę i po tym doświadczeniu tak naprawdę przewartościowałam swoje życie. To co tam zobaczyłam, wpłynęło na to, że w ogóle zaczęłam malować. Wcześniej, w szkole podstawowej nie znosiłam malować farbami. PO dostaniu tej drugiej szansy stwierdziłam, że jest to kierunek, w którym powinnam pójść. W trakcie robiłam sobie jeszcze tytuł czeladnika bioenergoterapii, więc też spotkałam na swojej drodze obcych mi ludzi, którzy powiedzieli mi, że to jest dla mnie dobry kierunek. Pomaganie ludziom poprzez sztukę.

 

 

Teraz czujesz, że jest to coś dla Ciebie i że chcesz dalej to robić?

Tak. Początkowo byłam samoukiem, korzystałam ze wskazówek w Internecie. Dopiero po kilku latach i przezwyciężeniu niepewności czuję się w tej dziedzinie komfortowo.

 

Napisałaś na swoim profilu, że malarstwo pomaga wrócić do siebie? Co to oznacza?

Wrócić do tej cząstki, która jest w nas często zapomniana. Ja przez wiele lat pracowałam w korporacji, w biurze. Z wykształcenia jestem ekonomistą. Zatraciłam siebie w codzienności jako mama także trójki dzieci. Problemy, troski dnia codziennego. Z pracy wracałam do domu i to był jeden wielki kołowrotek. Nigdzie mnie w tym nie było. Kiedy odkryłam, że mnie w tym wszystkim nie ma, tylko ja jestem dla wszystkich, to był wielki szok. Żyłam w tworzonej przez siebie iluzji. Od tamtego momentu spotkałąm wiele osób, które doświadczają tego samego.

 

Pewnie zwłaszcza kobiet…?

Tak. Zapomniały o swoich pasjach, o swoich potrzebach. Nie wiedzą, że mogą mieć swoje własne marzenia, takie nie dla rodziny, ale indywidualne. Sztuka to według mnie forma terapii. W to wchodzi też dźwięk, zapach i jeszcze inne formy, które stosuję w swoich warsztatach, żeby puścić te blokady, które nazbierały się przez lata. Czasem wystarczy jedno słowo, jedno przytulenie. Bycie w kręgu, posłuchanie innych kobiet. Czasami niewiele trzeba, aby taki mur opadł.

 

Jakie są reakcje?

Zazwyczaj jest to płacz, bo płacz jest wyzwalający. To mi przypomina, że ja przez wiele lat w ogóle nie płakałam albo robiłam to w ukryciu. Wstydziłam się tego, to był schemat w byciu silną kobietą, matką. Przez wiele lat taka byłam. Czasem to jest krzyk kobiety, czasem śmiech. Są różne reakcje. Niekiedy coś pękło w ciszy i dopiero po warsztatach uruchamia się efekt domina.

 

A jaki cel mają warsztaty podczas których malujecie po ciemku z zawiązanymi oczyma?

Malowanie w ciemności wpływa na to, żeby puścić kontrolę i nie analizować. Nasz wzrok można powiedzieć, że strasznie nas ogranicza. Dodatkowo perfekcjonizm i wyczulenie na opinię innych. W czasie malowania w ciemności możemy puścić to, co faktycznie mamy w środku. Jestem zwolenniczką tego, aby malować dłońmi. To wspaniała sprawa, bo wpływa też na inne zmysły i pozwala nam łatwiej się uwolnić, popłynąć. Dodatkowo na warsztatach wybieram taką muzykę, która pomaga puścić samokontrolę. Po ciemku czasami obrazy pań są gotowe w dziesięć minut, a w świetle nieraz sześć czy siedem godzin to wciąż byłoby za mało. Widać było, że sprawia im to ogromną radość i w ciemnościach obudziły swoje wewnętrzne dziecko.

 

To także zmierzenie się ze swoim strachem?

Zdecydowanie. To wyjście ze strefy komfortu. Dla wielu osób przyjście na takie warsztaty to pokonanie bariery w sobie. Włącza się wtedy choroba „wymówkoza”, natychmiast panie przypominają sobie o tysiącu rzeczy, które muszą jeszcze zrobić, żeby się z sobą samą nie zmierzyć. Ale jeśli komuś naprawdę będzie zależeć, żeby przełamać coś w sobie i pójść dalej w swoim rozwoju, to zrobi ten krok.

 

Ostatnie warsztaty prowadziłaś w naprawdę niezwykłym miejscu, w Domu Sztuki i Melodii w Karlinie…

Jest to dom mojej przyjaciółki Marty. Tom, w którym różne światy artystyczne mogą się spotkać. Jest to przestrzeń, w której każdy się odnajdzie. Było tam wiele koncertów mis tybetańskich i gongów, które tak oczyściły tą przestrzeń, że można poczuć się tam jak w domu. Dziewczyny, które pierwszy raz tam przyjechały, podkreślały, że czują się tam bardzo swojsko i bezpiecznie. Jest tam piękny ogród, w którym można się zrelaksować, odpocząć. Bardzo lubię tam przyjeżdżać. Wybrałam to miejsce na warsztaty, bo wiedziałam, że można tam poczuć się sobą, nie ograniczając się.

 

A Twoja pracownia? Czy też jest dla Ciebie takim miejscem?

Pracownia to mój azyl. Znajduje się na poddaszu mojego domu. Idę tam, siadam i jestem od razu w tej przestrzeni twórczej. Jest tam mnóstwo pędzli, obrazy, farby. To takie miejsce, gdzie mam reset. Jeśli nagromadzi się dużo napięć, trosk, problemów, to po prostu idę i przelewam to na płótno. Idę tam się wyszaleć, bo czasem maluję w ruchu i puszczam bardzo głośno muzykę. Mogę tam być w pełni sobą. Dzieci już nauczyły się, że to jest moja przestrzeń. Tam inaczej płynie czas. Zdarza się, że mąż wyśle mi sms-a „Herbata już dawno zimna”, a ja nie zorientowałam się, że była jakaś herbata. Moi bliscy przyzwyczaili się, że jest to czas dla mnie, którego potrzebuję, żebym była zdrowa, w równowadze i w harmonii.

 

O tym przypominasz uczestnikom warsztatów?

Tak. Nie każdy musi umieć malować, ale chciałabym, żeby te warsztaty potraktować jako miejsce spotkania i zatrzymania się dla siebie. Prezent dla własnej przyjemności, tak jak idzie się do fryzjerki czy do kosmetyczki. Mają obudzić w nas tę czułą strunę, która jest w nas, a gdzieś po drodze się zatraciła. Mogą być różne formy przebudzenia.

 

 

0 0 głosy
Ocena artykułu


Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze